Przedszkole we wspomnieniach Danuty Justyny

Wszystko zaczęło się od koleżanki, która mieszkała, w tym samym bloku co ja. Powiedziała mi, że niedaleko od nas powstaje Społeczne Przedszkole Integracyjne a pani dyrektor z tego przedszkola szuka osoby, która ugotowałaby domową zupę dla dzieci. Przez wiele lat byłam w domu i zajmowałam się własnymi dziećmi a moim głównym zajęciem była troska o nie i m.in. zapewnienie im jedzenia na czas. Zgłosiłam się do pani dyrektor. Uzgodniłyśmy, że będę przygotowywać zupę z tzw. „wkładką” dla grupy 20 dzieci. Zajmowałam się gotowaniem przez rok. Dzieciom bardzo smakowało. Niektóre mamy przychodziły po wakacjach i mówiły, że dzieci chcą wracać do przedszkola, bo „te zupki były bardzo smaczne a mama nie gotuje jak w przedszkolu”. To był rok 1990.

Ten czas początków był bardzo miły. Wszystko się organizowało. Mieliśmy bardzo mało miejsca – była tylko jedna grupa. Wszystko same zdobywałyśmy z panią dyrektor. Bardzo pomogli rodzice – przynosili zabawki, meble. To przedszkole było inne. Przychodziły tutaj dzieci niepełnosprawne, które będąc zaakceptowane przez rówieśników dobrze się tu czuły. Tworzyła się wtedy głęboka więź między tymi małymi dziećmi. Potem zainteresowanie placówką wzrosło. Dostaliśmy też do dyspozycji drugą połowę parteru budynku, w którym teraz mieści się Fundacja i Przedszkole. Powstała jeszcze jedna grupa dzieci. Pani dyrektor wiedząc, że mam skończone studia ekonomiczne zaproponowała mi pracę w księgowości i prowadzenie sekretariatu. Było to wyzwanie, bo przez 8 lat nie miałam kontaktu z zawodem, ale odważyłam się na ten nowy krok. I przez 25 lat zajmowałam się całą administracją przedszkola.

Spotkałam się tutaj z dziećmi niepełnosprawnymi. Tu je zauważano. Zostało stworzone dla nich miejsce, gdzie były bardzo radosne, bo mogły tu przychodzić. W ich małych serduszkach było tyle miłości i wdzięczności. Bardzo mnie to ujmowało i nauczyło wrażliwości na ludzi, którzy są trochę inni od nas. Najbardziej wzruszały mnie dzieci z zespołem Downa. Przychodziły, przytulały się. Niektóre nie potrafiły mówić, ale przez spojrzenie w oczy przekazywały swoją miłość. To zostało mi na wiele lat. Poruszający serce był też kontakt z rodzicami. Widziałam w oczach matek (a były to najczęściej kobiety samotnie wychowujące dzieci) wiele radości. Nieraz pojawiały się łzy, bo jest ktoś kto może zająć się ich dziećmi i może służyć poradami. Tworzyliśmy wielką rodzinę. Wspólnie organizowaliśmy święta, spotkania. Szczególnie wzruszające były Wigilie. Przychodziło bardzo dużo rodziców, dzieci występowały, wspólnie śpiewaliśmy kolędy, dzieliliśmy się opłatkiem, składaliśmy życzenia. Rodzice nie chcieli wychodzić z przedszkola, bo była taka miła atmosfera. Potem doszły obchody dnia Mamy, dnia Taty, dnia Babci i Dziadka.

Trudności? Na początku wszystko było prowadzone w papierowej księdze handlowej. Potem weszły komputery i miałam z tym trochę kłopotów, bo na moich studiach nie uczono nas o komputerach. Na szczęście pomagał mi pan Marcin. Na początku wspólnie sami opracowywaliśmy programy kadrowe i płacowe. Jestem osobą starszą. Wychowawcy byli młodzi, ale nigdy nie czułam, że jestem gorzej traktowana. Gdy przychodzili do przedszkola to nie mieli własnych rodzin. Potem żenili się, wychodzili za mąż, rodziły im się dzieci. Bliskość problemów tych ludzi a także to, że ja byłam już bardziej doświadczona powodował, że przyjmowali moje rady. Ja też korzystałam z ich rad, które pomogły mi, gdy przeszłam na emeryturę i zajęłam się wychowaniem dzieci. W dalszym ciągu się lubimy, spotykamy.

Rozmowa odbyła się w lutym 2019 roku.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Ogólne i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.